Nie spodziewałam się tego. Serio. Pojechałam do Wietnamu po pho, banh mi i kokosową zupę. A dostałam… spojrzenie. Spojrzenie małego, nie do końca wyklutego kaczątka, które – dosłownie – patrzyło na mnie z wnętrza jajka.
Dziwne danie w Wietnamie: kiedy kaczątko patrzy ci w duszę
Tak zaczęła się moja przygoda z trứng vịt lộn, czyli kaczym jajkiem z rozwiniętym embrionem. Dla jednych – przekąska jak każda inna. Dla mnie – kulinarny szok, który sprawił, że zrewidowałem wszystko, co myślałem o „dziwnym jedzeniu”.
Co to właściwie jest, to „trứng vịt lộn”?
W skrócie: to zapłodnione kacze jajko gotowane na twardo, w którym embrion ma już wykształcone skrzydełka, dziób, a czasem nawet piórka. Brzmi dziwnie? Pewnie tak. Ale w Wietnamie, na Filipinach czy w Kambodży to normalna przekąska, sprzedawana na ulicy, jedzona jak my jemy jajko na miękko.
Wietnamskie mamy dają je dzieciom na wzmocnienie. Sportowcy wierzą, że to naturalny „booster” białka. I nikt nie krzywi się na widok małego kaczątka w środku.
Tylko my, turyści, dostajemy gęsiej skórki.
„Choć balut czy tiết canh fascynują turystów, wielu młodych Wietnamczyków podchodzi do nich z dystansem – tak, jak my do czerniny czy flaków.”
Gdzie pierwszy raz to zobaczyłem?
W Sajgonie, przy jednej z bocznych uliczek w dzielnicy Bình Thạnh. Późny wieczór, plastikowe stołki, zapach kolendry, czosnku i… czegoś jeszcze. W rękach starszej kobiety – parujący garnek z jajkami. Za równowartość 3 zł dostałem swoje. Podała je z solą, imbirem, listkami mięty i sokiem z limonki. Niby zwykłe jajko.
Ale gdy rozbiłem skorupkę, świat się zatrzymał.
Nie będę udawał twardziela. Zawahałem się.
W środku – półprzezroczysta galareta, kawałki białka, żółtko, a potem… maleńkie skrzydełko. Widoczne żyłki. Maleńki dziób. I coś, co przypominało spojrzenie. Zrobiło mi się trochę słabo, ale jednocześnie ogarnęła mnie dziwna ciekawość. Bo pachniało dobrze. Trochę jak rosołek, trochę jak kacze udko w wersji mini.
I wtedy przyszedł moment prawdy.
Jak to smakuje?
O dziwo – dobrze. Serio. Po odcięciu emocji i wyłączeniu myślenia, to jedno z bardziej wyrazistych jajek, jakie jadłem. Smak? Połączenie:
- rosołu (z nutą imbirem i limonki),
- kaczej wątróbki,
- i delikatnej jajecznej kremowości.
Część embrionalna (tak, z piórkami!) ma lekko chrupiącą teksturę – nieco dziwną, ale nie odpychającą. Tylko trzeba ją przełknąć szybko, zanim zaczniesz analizować co właśnie gryziesz.
Dlaczego to jedzą?
Bo to bogactwo składników odżywczych: białko, żelazo, witaminy z grupy B. Ale też – bo to smak dzieciństwa, coś jak u nas kiszone ogórki albo jajko z majonezem. Tylko że z kaczątkiem w środku.
To też symbol siły, witalności. Często podawane dzieciom, chorym i sportowcom – jako naturalny „superfood”.
I co ważne – nic się nie marnuje. Jajko było już w drodze do stania się kaczką, więc… czemu nie skorzystać?
Spojrzenie z zewnątrz – czyli kiedy „dziwność” to kwestia perspektywy
W naszej kulturze coś takiego jak balut to granica nie do przekroczenia. „Jak można to jeść?”, „To nieludzkie!”, „Fuj!”. Ale przecież jemy galaretę z nóżek, kiszoną rybę, flaki i ser z robakami. Każda kultura ma swoje „dziwactwa”.
To, co dla jednych jest odrażające, dla innych jest domowym comfort food.
Może zamiast się krzywić, warto zapytać: dlaczego mnie to dziwi? Co mówi to o mnie, a nie o tym jedzeniu?
Czy zjadłbym to znowu?
Tak. Ale nie codziennie.
To danie, które zostaje z tobą na długo – nie tylko na podniebieniu, ale i w głowie. Zmieniasz perspektywę. Przestajesz patrzeć na jedzenie tylko przez pryzmat tego, co znasz. Zaczynasz rozumieć, że „dziwność” to pojęcie względne.
Wietnam pokazał mi, że odwaga kulinarna to nie tylko próbowanie ostryg czy tatara. Czasem to spojrzenie kaczątku w oczy… i podjęcie decyzji.
Małe kaczątko, wielka lekcja
Nie jestem tą samą osobą, która pierwszy raz rozłupała skorupkę w Sajgonie. Może to brzmi górnolotnie, ale naprawdę: balut nauczył mnie pokory. Nauczył mnie, że zanim coś odrzucę, warto to zrozumieć. Albo przynajmniej spróbować.
Bo czasem największe lekcje przychodzą nie wtedy, gdy czytasz książkę, ale gdy trzymasz w ręku… ugotowane kaczątko.
Na koniec – czy polecam?
Zdecydowanie tak – jeśli masz otwartą głowę (i żołądek).
To nie tylko smak, to kulturowa przygoda. Kulinarna medytacja. Test charakteru. Albo po prostu – bardzo dobre jajko.
Choć balut, tiết canh czy mięso psa mogą szokować turystów, wietnamska kuchnia to znacznie więcej niż tylko kulinarne tabu – to żywa mozaika tradycji, zmian pokoleniowych i regionalnych różnic. Dla wielu starszych Wietnamczyków dania te wciąż mają znaczenie – czy to jako źródło siły, element wierzeń czy smak dzieciństwa – jednak młodsze pokolenie coraz częściej sięga po nowoczesną kuchnię fusion, rezygnując z kontrowersyjnych potraw. Nawet mięso psa, choć niegdyś uważane za danie rytualne i „męskie”, dziś znika z miejskich jadłospisów pod wpływem kampanii społecznych, międzynarodowej presji i zmieniającej się wrażliwości kulturowej. Tiết canh – zupa z surowej krwi – powoli przechodzi do kulinarnego folkloru, wypierana przez obawy zdrowotne i nowe gusta. A przecież każdy kraj ma swoje „dziwactwa”: dla nas balut to szok, ale czernina, kaszanka czy galareta z nóżek wywołują podobne emocje u cudzoziemców. Dziwność, jak widać, to tylko kwestia punktu siedzenia – a raczej jedzenia.
Ale uwaga: jeśli nie jesteś gotów, żeby jedzenie odwzajemniło spojrzenie – może zacznij od pho. A Ty? Zjadłbyś trứng vịt lộn? A może już próbowałeś?
Daj znać w komentarzu – ciekaw jestem, gdzie przebiega Twoja granica kulinarnej odwagi.